niedziela, 24 lipca 2011

27 Club

Wczoraj media podały wiadomość, że Amy Winehouse nie żyje. Została znaleziona martwa w swoim mieszkaniu i tym samym dołączyła do Club 27, obok takich wielkich gwiazd muzyki jak Jim Morrison, Jimi Hendrix czy Kurt Cobain.
Cały internet oczywiście pogrążył się w wielkim smutku, wszyscy zaczęli wspominać jak wielką artystką była, jaki miała wspaniały głos i jak bardzo wszyscy jej kibicowali w walce z narkotykowym nałogiem... A ja się zastanawiam, czy rzeczywiście?
Nigdy nie byłam wielką fanką Amy, z jej muzyką nie było mi po drodze. Jednak czasami gdy trafiałam na jej klipy czy zdjęcia, większość komentarzy na jej temat odnosiła się do tego, jak bardzo się stacza, że znowu zrobiła jakąś burdę, że wygląda okropnie, czy znowu wróciła do tego okropnego męża, który ściąga ją na dno. Innymi słowy, zamiast skupiać się na twórczości (nota bene, głos miała naprawdę dobry) ludzie pławili się w jej nieszczęściu, problemach z uzależnieniem i kolejnych kompromitacjach. Wystarczyło odejść w (mam nadzieję) lepsze dla niej miejsce, a od razu stała się kochaną i uwielbianą artystką, której strata będzie długo odczuwalna w muzycznym świecie.
Nie zrozumcie mnie źle - śmierć człowieka w tak młodym wieku zawsze jest tragedią i pozostawia uczucie smutku - w końcu miała przed sobą jeszcze całe życie, mogła naprawdę wiele stworzyć... Jednak dziwi mnie (po raz kolejny zresztą) jak bardzo śmierć człowieka zmienia myślenie o nim. Czy to, że ktoś odszedł w młodym wieku, od razu sprawia, że stał się wybitnym, szanowanym i dobrym człowiekiem?

Mnie o wiele bardziej smuci i martwi tragedia w Norwegii, niż śmierć artystki, której los był do przewidzenia od dłuższego czasu.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

you won't tell me it's a guy!

Dłuższa przerwa w pisaniu skłoniła mnie do napisania notki bardziej "zbiorczej". odkąd pamiętam, interesowałam się kulturą i sztuką Japonii, a teraz dzięki pomocy Agnes odkryłam muzykę z Kraju Kwitnącej Wiśni. Muszę powiedzieć, że nie wiem czemu wcześniej nie zainteresowałam się j-rockiem i jego licznymi odmianami.Na początek wzięłam się za chyba najbardziej znany zespół j-rockowy w Polsce - Dir En Grey i... (tu pewnie narażę się polskiemu fandomowi) nie przemówili do mnie. Bardzo, ale to bardzo nie odpowiada mi stylistyka ich teledysków, a i muzycznie to jednak nie to co lubię - trochę za ostro, trochę za chaotycznie. Postanowiłam się jednak nie zrażać i szukałam dalej - znalazłam Buck-Tick i Alice Nine. Ci już bardziej mi się spodobali - muzyka bardziej przyjemna dla ucha, a teledyski wyjątkowo "smaczne", choć jeszcze mnie nie powalili. Agnes przekazała mi jednak dość sporą listę zespołów, których powinnam spróbować i wreszcie znalazłam coś, co naprawdę mnie zafascynowało :)
Spośród wielu zespołów wyłoniła się niesamowita trójca, tak różna od muzyki, której słuchałam wcześniej, a jednocześnie ze wspaniałą "oprawą", że az przyłapałam się na godzinnym przeglądaniu ich zdjęć na różnych stronkach internetowych... ale do rzeczy.

D - mój absolutny faworyt. Na "spróbowanie" pokusiłam się o album "Vampire Saga" (ach, ta moja słabość do wampirów). Zachwyciło mnie łączenie romantycznego, lirycznego głosu wokalisty z mocnymi gitarowymi riffami, przechodzące momentami w typowo gotyckie ballady. Jeden z bardziej różnorodnych zespołów, jakie miałam ostatnio okazję słyszeć. Nie mówiąc już o tym, że każdy ich teledysk jaki oglądałam, jest małym filmem, opowieścią dopracowaną w każdym szczególe, a ich stroje! ach, chciałabym, żeby chociaż połowa sukienek Asagiego znalazła się w mojej szafie...

the GazettE - pierwszą piosenką, której posłuchałam, było "The Invisible Wall" i dopiero po znalezieniu tekstu na internecie okazało się, że oni śpiewają po angielsku! ;) niemniej warstwa muzyczna bardzo przypadła mi do gustu - granie typowo rockowo-punkowe, czyli takie jak lubię. Na albumie "DIM", o który się pokusiłam, jest co prawda kilka mocniejszych, bardziej metalowych kawałków, jak choćby "OGRE" czy "HEADACHE MAN", jednak nie przeszkadzają mi one, a wręcz są miłą odmianą od klasycznego punkowego grania, które momentami kojarzy mi się z muzyką typową dla kalifornijskiej odmiany punka. Niemniej jestem bardzo na plus i chyba zapoznam się też z innymi wydawnictwami grupy.

I na koniec ostatni smaczek z mojej j-rockowej trójcy - Versailles. Przyznam, że na początku moją uwagę zwróciły przede wszystkim ich wyszukane, barokowe/wiktoriańskie stroje i niesamowita uroda HIZAKI'ego (mimo, że znając Japonię, mogłąm się spodziewac wszystkiego, to jednak naprawdę MUSIAŁAM sprawdzić czy to nie jest czasem dziewczyna - Boże, jaki on piękny!). Potem było już tylko lepiej - album "Lyrical Sympathy" okazał się wspaniałą ucztą symfonicznego rocka, przeplatanego ostrzejszymi melodiami, czy też operowymi wstawkami. Moim ulubionym kawałkiem na płycie jest "The Red Carpet Day" - myślę, że w tym utworze zawiera się esencja tego zespołu: zarówno ostre riffy, jak i melodyjny spiew wokalisty i.. organy? Versailles zdecydowanie konkuruje z D, jeśli chodzi o barwność i oprawę teledysków i ciężko mi wybrać ulubiony... Wiem jednak, że temu zespołowi też podkradłabym stroje!

Podsumowując... nie wiem, jak mogłam być fanką Japonii nie poświęcając choć chwili na poznanie niesamowitego świata j-rocka i stylistyki visual kei :) jeśli nasycę się już tymi trzema zespołami, wyruszę szukać dalej oryginalnych i nietuzinkowych wykonawców!

czwartek, 5 maja 2011

rock the Holy Bible!

Wychowując się w rodzinie o silnych katolickich fundamentach ciężko było mi przekonać rodziców do "ciężkich brzmień" (zwłaszcza po angielsku), gdyż mogły nieść ze sobą zły a nawet demoniczny przekaz. Dlatego też dzieciństwo upłynęło mi pod znakiem Backstreet Boys, Lou Begi i Spice Girls. W końcu jednak modlitwy moje zostały wysłuchane i na pewne urodziny dostałam od mamy kasetę (tak, tak magnetofonową!) zespołu 2Tm2,3 - "Przyjdź!" do kompletu z książką "Radykalni".
Po pierwszym przesłuchaniu zostałam dosłownie "wniebowzięta" - oto wreszcie moje pragnienie rockowych, wręcz metalowych, brzmień zostało zaspokojone, a jednocześnie teksty zaczerpnięte rodem z Pisma Świętego dodawały mi mocy i napełniały energią i nadzieją. Mama co prawda patrzyła na mnie momentami z miną 'co ja zrobiłam', słysząc na przykład otwierające płytę "Marana Tha" czy mocne "Getsemani", ale pokazanie jej odpowiedniego fragmentu Pisma uspokajało ją w zupełności :)
Zespół potocznie zwany Tymoteuszem dokonał rzeczy na pozór niemożliwej - oto starzy rockmeni przyczynili się do połączenia metalu z Biblią i niezmiennie od 1997 roku im to wychodzi. Najbardziej znani artyści polskiej sceny alternatywnej: Budzy (Siekiera, Armia), Maleo (Izrael) i Litza (Acid Drinkers, KNŻ) wychodzą na scenę i przy ostrych dźwiękach gitar i "naparzaniu" w perkusję śpiewają, że "Jezus jest Panem" i "Kto nas odłączy od miłości Boga". Jednak ich granie nie jest czysto metalowe - znajdziemy tu przebłyski punka i reggae, nieco folku za sprawą Joszko Brody i głos niemal jak w średniowiecznych pieśniach, dzięki Andżelice śpiewającej psalmy. Ich chrześcijańskie przesłanie trafia dzięki temu do każdego - do rodzica, który słyszy teksty znane z niedzielnej Mszy, punkowca szanującego Tomka Budzyńskiego czy metala lubiącego ostre brzmienia - do swoich sukcesów mogą zaliczyć koncert na dużej scenie na Woodstocku 2006 czy wielokrotne akustyczne trasy koncertowe po polskich kościołach, które zarejestrowano na podwójnej płycie "Propaganda Dei".
Tymoteusz zszedł się z potrzeby ewangelizacji, pokazania ludziom, że oto wielcy i znani polscy muzycy odkryli Boga i nie mogą przejść nad tym do porządku dziennego - pomimo przeciwności i niekiedy niezrozumienia ze strony dawnych przyjaciół czy fanów zdecydowali się kroczyć nową, bożą drogą. W myśl nazwy zespołu, 2Tm2,3: "Bierz udział w trudach i przeciwnościach jako dobry żołnierz Chrystusa Jezusa".

I was raised in a family with strong catholic fundaments, therefore it was hard for me to convince my parents into "hard noises" (especially in english, since they didn't understand it), because they could have a bad or even demonic message in them. That's why I spend my childhood listening to Backstreet Boys, Lou Bega or the Spice Girls. But there came a day when my prayers got listened and my mom gave me for birthday a cassette (yup, a tape cassette) of the band 2Tm2,3 - "Przyjdź!" together with the book "Radykalni".
After my first listening of the album I was literally "taken to heaven" - my carving for rock and even metal music was satisfied, and the texts taken straight from the Holy Bible were giving me strenght and filling me with energy and hope. Even though my mom was giving me sometimes the what-have-I-done-look (at songs like the opening "Marana Tha" or hardcore "Getsemani"), she was calmed down when I showed her the equivalent part of the Bible :)
The band, called Timothy achieved something impossible at the first look - you have some old rockers combining metal with Bible, and they're still successful at it since 1997. The most important figures of polish alternative scene: Budzy (Siekiera, Armia), Maleo (Izrael) and Litza (Acid Drinkers, KNŻ) come on the stage and accompanied by sharp guitar riffs and strong drumming sing that "Jesus is the Lord" and "Noone can part us from the love of God". However their music is not 100% metal - you can hear some bits of punk and reggae, some folk thanks to Joszko Broda and a voice similar to the psalms sung in the Middle Ages, thanks to Andżelika. Thanks to that, their christian message can reach anyone - a parent who recognizes the phrases from the Sunday's mass, a punker who admires Tomek Budzyński or a metal who just loves to rock - among the band's successes there are concerts on the big Woodstock stage in 2006 and several acoustic tours around polish churches, which are later recorded on the 2CD album "Propaganda Dei".
Timothy the band was formed thanks to the need of evangelisation, to show the people that big and known polish musicians have discovered God and cannot turn back from that path like nothing happened - despite adversity and lack of understanding from their former friends and fans they've decided to walk the new, God's way. According to the name of the band, 2Tm2,3: "Endure hardship with us like a good soldier of Christ Jesus."

wtorek, 26 kwietnia 2011

lucky number seven

Mój współlokator i guru muzyczny w jednym podwoził mnie ostatnio do pracy i mówi: "puszczę ci coś, a ty zgaduj co to jest". Słucham, słucham... początkowe lekkie gitarowe riffy nabierają na ostrości, pojawia się mocna perkusja i niemal wściekły głos wokalisty... skojarzyło mi się to z jakimś projektem Mike'a Pattona, albo stoner rockiem w stylu Kyuss czy QOTSA, ale po chwili rozpoznałam ten głos - toż to Foo Fighters!
Dave Grohl zapowiadał, że planuje nagrać najcięższy album w karierze zespołu i zdecydowanie mu się to udało. Zespół zrezygnował z łagodniejszego, niekiedy balladowego grania na rzecz mocnych, garażowych riffów z pogranicza punka, a nawet metalu. W otwierającym płytę "Bridge burning", a także takich numerach jak "Arlandria" i "Back & forth" można znaleźć zdecydowanie wpływ współpracy z Homme'm i Jonesem w Them Crooked Vultures. Spokojniejsze granie można znaleźć w "These days" czy "I should have known" (z Novoselikiem!), które jednak zostaje przełamane także przez mocniejsze fragmenty.
Największym zaskoczeniem płyty jest dla mnie "White Limo", którego nie powstydziłby się pewnie niejeden typowo metalowy zespół - tu przy akompaniamencie typowo hardrockowych riffów przesterowany głos Grohla kojarzy mi się ze starym dobrym Faith No More (i muzycznym guru mojego guru :). Kolejnym zaskoczeniem związanym z tym kawałkiem jest dla mnie teledysk - głupawe miny członków zespołu wożonych po mieście przez Lemmy'ego wyglądają mi trochę jak powtórka z "Big me".
Podsumowując - siódemka zdecydowanie jest szczęśliwym numerem dla Foo Fighters - serwują swoim fanom coś nowego, odmiennego, ale jednocześnie wciąż na dobrym, wysokim poziomie.


My flatmate, who is also my music guru, drove me one day to work and said: "I'm gonna play you some music, guess who this is". So I'm listening, listening... the guitar riffs start getting heavier, strong drums come up and somehow "pissed off" voice of the singer... various things came on my mind, like one of Mike Patton's project or some stoner rock like Kyuss or QOTSA, but suddenly i recognized that voice - it was Foo Fighters!
Dave Grohl announced that he was planning to record the heaviest album in his band's history and he totally made it. The band gave up the easy-going sound, sometimes sounding like ballads and went off with hard garage riffs in punk or even metal style. In the opening track "Bridge burning", but also in songs like "Arlandria" and "Back & forth" you can definitely hear the influence of working with Homme and Jones in Them Crooked Vultures. The calmer tracks like "These days" or "I should have known" (with Novoselic!) are also being broken by harder moments.
The biggest surprise on the album is for me "White Limo, a track which could be easily recorded by any typical metal band - accompanied by hardcore riffs, Grohl's overdriven voice reminds me of the good old Faith No More (and my guru's guru :). Another surprise is the video to the song - silly faces of the band members driven around the city by Lemmy looks a bit like another "Big me" story.
All in all - number seven is definitely a lucky numer for the Foo Fighters - they give their fans something new and different, but still good and on a high level as always.

niedziela, 17 kwietnia 2011

choose well

W zeszłym miesiącu poszłam na koncert pod hasłem "Punk's not dead" i miałam przyjemność zapoznać się z niemieckim zespołem Dritte Wahl, który koncertował po Polsce wraz z naszymi Farben Lehre. Myślałam, że będzie to jakiś mało znany zespół z Niemiec, tymczasem zaskoczyli mnie swoim profesjonalizmem, głębokim apolitycznym przekazem (co jest dla mnie niezwykle ważne w punku) i niezwykłymi kreacjami scenicznymi (tu ukłony przede wszystkim dla basisty, przywodzącego mi na myśl Tilla Lindemanna z Rammstein). Byłam na tyle zachwycona występem tego zespołu, że gdy natknęłam się na wokalistę w korytarzu, nie omieszkałam poklepać go po klacie gratulując wspaniałego przedstawienia :)
Po powrocie do domu zaczęłam szukać informacji na temat Dritte Wahl i zapoznawać się z muzyką - mój wybór padł na wydany w 2005 roku album "Fortschritt", choć jak się okazało, zespół ma na koncie 9 albumów studyjnych i działa od 1988 roku. Zostałam więc znowu pozytywnie zaskoczona, gdyż wyszło na to, że przyjechał do nas zespół nie byle jaki :)
Panowie z Rostocku grają od ponad 20 lat razem, i choć zespół przechodził kilka trudnych chwil (jak na przykład śmierć lidera w rzeczonym 2005 roku na raka żołądka, czy wcześniej opuszczenie zespołu przez basistę Holma w 1991.) wciąż świetnie dają radę zarówno na scenie jak i tworząc nowe płyty - oprócz studyjnych LP mają na koncie 6 płyt live i "best of". Obecny skład zespołu to Gunnar na gitarze i wokalu, Stefan na basie (mój ulubieniec, cieszę się że dołączył do zespołu) i Jörn na perkusji. Mimo iż tylko we trzech, potrafią wywołać niesamowitą energię na koncertach, a ich płyty przypominają mi atmosferę koncertu, na którym ich poznałam. Mam nadzieję, że zawitają do nas jeszcze kiedyś - na pewno się wybiorę.


Last month I attended a concert under the title "Punk's not dead" and I got familiar with the german band Dritte Wahl, which was on Poland-tour with our Farben Lehre. I thought it's gonna be some less-known band from Germany, but I got very surprised with their professionalism, deep anti-political texts (which are very important for me in punk music) and awesome on-stage performances (I strongly alute to the bass-player, who reminds me so much of Till Lindemann from Rammstein). I was so delighted with their performance, that when I met the frontman in the corridor I had to pat him on the chest and congratulate on the awesome concert :)
When I got home I started looking for some info regarding Dritte Wahl and getting familiar with their music - I started with the 2005 album "Fortschritt", even though it came out they already have 9 studio albums and are active since 1988. I got positively suprised again, it shows we had a reallt good band playing in our city :)
The gentlemen from Rostock are playing together for over 20 years, and even though they were going through some tough times (like for example, the frontman's death in 2005 caused by stomach cancer, or the bassist Holm leaving the band in 1991), they're still in pretty well condition either on stage aswell as on the albums - aside from the studio LP's, they have recorded 6 live or "best of" albums. The current members of the band are Gunnar (guitar and vocals), Stefan on bass (my favourite, I'm really glad he joined the band) and Jörn on drums. Even though they're only three, they're able to bring out amazing power on the concerts, and the albums remind me of the atmosphere of the concert I got to know them. I hope they will come to our city some time again - I'm definitely going to be there.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

ex-yugo in Poland

Mariaże polskiej muzyki z bałkańską zdarzały się w naszej kulturze już kilka razy - kto nie zna choć jednej piosenki Bregovićia, czy jego płyty nagranej wraz z Kayah? (i ten nieszczęsny "Prawy do lewego" na wszystkich weselach...) Jednak dużo bardziej przypadł mi do gustu projekt Grzegorza Brzozowskiego - Yugoton. Śmietanka polskich artystów z Kazikiem i Tymonem na czele wzięła na warsztat największe hity rockmanów z byłej Jugosławii i to z naprawdę dobrym skutkiem. Przyznam, że na oryginały piosenek Yugotonu natrafiłam dopiero studiując serbistykę, ale spodobały mi się jeszcze bardziej dzięki temu, że melodie już były mi znane - i to nie tylko wałkowane przez wszystkie stacje radiowe "Malcziki/Maljčiki", ale też takie perełki jak "1000 kawałków" Deriglasoffa, czy "Ema" Kukiza. Mogę powiedzieć, że dzięki temu wydawnictwu skupiającemu większość moich ulubionych polskich artystów, wzbogaciłam się o nowe ulubione zespoły rodem z Bałkanów - Električni Orgazam, Haustor czy Prljavo Kazalište.
Rozczarowanie przyszło jednak z nadejściem drugiej płyty o podobnym zamyśle - Yugopolis. Szkoda, że artyści wzięli na warsztat hity tylko jednego zespołu (Parni Valjak), za którym tak szczerze nie do końca przepadam, ale i samo wykonanie nie przemawia do mnie tak bardzo jak poprzednie wydawnictwo. Mimo, że już w dniu premiery plyta pokryła się złotem, chyba jednak okazała się rozczarowaniem i przeszła bez echa - tak jak ludzie do tej pory nucą sobie "Rzadko widuję cię z dziewczętami" czy "O nic nie pytaj", ciężko mi przypomnieć sobie choć jeden tytuł ze "Słonecznej strony miasta". Może to już wyczerpanie materiału, a może gorsze niż poprzednio podejście do sprawy?

Marriages of polish music with balkan sounds happened in our culture a few times - who doesn't know at least one song of Bregović or his album who he recorded with Kayah? (and the disastrous "Prawy do lewego" played on every polish wedding...) I enjoyed way more the project of Grzegorz Brzozowski - Yugoton. The flower of polish artist, starting with Kazik and Tymon worked on the greatest hits of Ex-Jugoslavian rockers, and with a really good outcome. I have to admit, that I got familiar with the originals not before I started studying serbian language, but I liked them even more, thanks to the melodies I already knew - and not only "Malcziki/Maljčiki" which was played over and over by every radio station, but also such beauties like "1000 kawałków" by Deriglasoff or "Ema" by Kukiz. I can easily say that this album who put together almost all of my favourite polish artists made me also like new bands from the Balkans - Električni Orgazam, Haustor czy Prljavo Kazalište.
The dissapointment came, though, with a second album with the same idea - Yugopolis. A pity that the artists worked on hits only by one band (Parni Valjak), which I particularly don't like that much, but I'm also not satisfied with the performances, as compared to the previous album. Even though the publication went gold on the first day after publishing, i suppose it caused some dissapointment and faded unnoticed - so people still use to hum "Rzadko widuję cię z dziewczętami" and "O nic nie pytaj" from the first album, and I have a problem with remembering a single title from "Słoneczna strona miasta". Maybe it's the form of it which is overused or just a worse approach to making the LP?

wtorek, 5 kwietnia 2011

Luxtorpedos!

Co prawda miałam zaplanowany inny 'polski' wpis jako pierwszy, ale napotkałam na swej drodze ciekawy kąsek, więc zabiorę się od razu za niego - oto solowy projekt Litzy, LUXTORPEDA!
Robert "Litza" Friedrich jest jednym z moich ulubionych i na pewno najciekawszych polskich gitarzystów - współzałożyciel Acid Drinkers i Arki Noego, muzyk Kazika na Żywo, 2Tm2,3 i Flapjacka, a prywatnie ojciec siedmiorga dzieci postanowił zacząć tworzyć coś całkowicie swojego.
W projekcie pomagają mu równie utalentowani muzycy - na basie Dr. Kmieta (znany choćby z Armii i Tymoteusza), Drężek na gitarze (też kojarzony z Tymoteuszem) oraz na perkusji Krzyżyk (Armia).
Litza pomimo wcześniejszej współpracy z tymi muzykami, zapewnia, że projekt jest zdecydowanie jego - koledzy jedynie pomagają mu osiągnąć cel, jednak nie tworzą razem takiego kolektywu jak np. 2Tm2,3. Określają swą muzykę jako garage rock, punk, choć w pierwszych udostepnionych kawałkach można odczuć wpływy Queens of the Stone Age czy Them Crooked Vultures (czyli innymi słowy - Josha Homme'a?) i oczywiście naszej rodzimej Armii.
Premiera debiutanckiej płyty 9 maja, a tymczasem możemy podelektować się "Niezalogowanym".


I was planning to start my 'polish' entries with something else, but I've met on my way a very interesting piece, so I'll start with it now - here's Litza's solo project LUXTORPEDA!
Robert "Litza" Friedrich is one of my favourite and most interesting polish guitarrists - the co-founder of Acid Drinkers and Arka Noego, the musician of Kazik na Żywo, 2Tm2,3 and Flapjack, and in private father of seven kids decided to create something entirely own.
There are other talented musicians helping him with the project - bass-player Dr. Kmieta (known from the bands Armia and Tymoteusz), guitarrist Drężek (also from Tymoteusz) and drummer Krzyżyk (Armia).
Litza, even tho he played with them before, claims that this project is entirely his - his mates only help him reach his goal, but they aren't such collective band like 2Tm2,3 for example. They say their music is garage rock, punk, but from the first published tracks you can see the influences of Queens of the Stone Age or Them Crooked Vultures (in other words - Josh Homme?) and of course our native Armia.
The premiere of the debut album is due on may 9th, and till then you might enjoy their "Niezalogowany".

niedziela, 3 kwietnia 2011

Gratisfaction

Czekanie na nową płytę Strokes'ów zdecydowanie się opłaciło. Jules, Albert, Fab, Nick i Nikolai wracają z mocnym, ciekawym albumem, choć znacznie różnym od poprzednich. Zdecydowanie potrzeba kilkukrotnego przesłuchania, żeby wyrobić sobie o nim zdanie. Odpalam zatem odtwarzacz raz jeszcze i przystępuję do spisywania przemyśleń.
Otwierające "Machu Picchu" w początkowych nutach przywodzi na myśl solowy projekt Juliana, żeby w refrenie przejść gładko w "tradycyjnie" Strokesowe granie, ale jednak z jakimś takim nowym, oryginalniejszym brzmieniem. Strokesowe granie zdecydowanie udziela się także w singlowym "Under cover of Darkness" i wyśmienitym "Gratisfaction".
Mimo iż jest kilka spokojniejszych piosenek, udaje im się utrzymać wysoki poziom, np. dzięki dobrym riffom w solówce w "Two kinds of happiness" (które swoją drogą trochę przywodzi mi na myśl "Electricityscape") czy "Taken for a Fool".
Najsłabiej na płycie wypadły moim zdaniem "Call me back" i "Life is simple in the Moonlight" - może są trochę zbyt spokojne, a może to ja spowodowana dlugim czekaniem oczekiwałam "kopa" na miarę "absolutamente genial" debiutu.
Zawodzi trochę głos Juliana, który stał się gładszy i spokojniejszy - na poprzednich płytach dało się usłyszeć jego charakterystyczny pazur, którego tutaj mi trochę brakuje.
Ogólnie płyta zadowala mój strokesowy głód - kilka piosenek zdecydowanie wyląduje na liście ulubionych hitów, a ja sama czuję się "ugratysfakcjonowana" :)

It was definitely worth waiting for the new Strokes' album. Jules, Albert, Fab, Nick & Nikolaiare back with a strong, interesting album, although it's a lot different from the previous ones. You really need to listen to it a few times to set your opinion about it. That's why i push PLAY on my player again and start writing my opinions.
The first tones of the opening, "Machu Picchu", remind me of Julians solo project, but around the refrain it changes into the "tradicional" Strokes' sounds, but with something new and original in it. The "Strokes' sound" is definitely to find in the single "Under cover of darkness" as well as in the delightful "Gratisfaction".
Even though there are some calmes songs, they keep the high standards, like the solo riffs in "Two kinds of happiness" (wich reminds me a bit of "Electricityscape") and "Taken for a fool".
The weakest parts of the album are in my opinion "Call me back" and "Life is simple in the Moonlight" - maybe they're a bit too calm and still, or maybe it's just me, who was so tired of waiting and anticipation that I expected an album with the same "kick" as their absolutamente genial debut.
I'm a bit dissapointed with Julian's voice, wich became smoother and more quiet - it was more agressive on the previous albums and I really miss it.
All in all, the album satisfied my Strokes hunger - some of the songs are definitely gonna make my top hits list, and I myself feel "gratisfied" :)

sobota, 2 kwietnia 2011

go, Jules!

Pozostając jeszcze w klimacie indie-rockowej garażowej rewolucji, warto wspomnieć o solowym albumie wokalisty Strokes'ów - Juliana Casablancasa. Jako że panowie na swój kolejny album kazali czekać ponad 5 lat, z radością sięgnęłam po wydane pod koniec 2009 roku "Phrases for the Young".
Liczyłam na to, że mój głód strokesowego grania zostanie zaspokojony, jednak czekało mnie spore zaskoczenie - tu jakieś keyboardy, gdzieniegdzie trochę elektroniki, czasem rytmy rodem z popu lat 80. Nawet głos Juliana brzmi jakoś inaczej. Jeżeli dodamy do tego jeszcze kolorowy i dynamiczny teledysk do singlowego "11th dimension", można odnieść wrażenie, że jest to płyta zupełnie innego artysty niż "zbawcy garażowego grania".
Niemniej, mimo iż zaskakujący, album pozostawia bardzo pozytywne wrażenie. Jak sam Casablancas stwierdził, chciał zrobić wszystko to, na co nie mógł sobie pozwolić w The Strokes - stąd dźwięki nie kojarzące się w ogóle z tą grupą. Muzyka jest lżejsza, może bardziej radosna, nie jest jednak w żadnym wypadku płytka - Jules jak zwykle pokazał, że potrafi tworzyć muzykę i pisać teksty (jak choćby te w otwierającym płytę kawałku "Out of the blue", czy łamacze języka w "River of brakelights", aż do mojego ulubionego wersu forgive them even if they are not sorry w "11th dimension").
Podsumowując, głód i tęsknota za Strokesami pozostaje, ale cieszę się, że poznałam Juliana od innej, też bardzo ciekawej strony. Cieszy mnie, gdy artysta decydując się na solowy projekt robi coś swojego, innego, gdyż często zdarza się, że solowy album jest po prostu takim samym graniem co z zespołem, tylko z innymi muzykami. Julesowi zdecydowanie udało się pójść własną ścieżką.

Staying in the indie-rock-garage-revolution mood, it's worth to mention the solo album of the Strokes' frontman - Julian Casablancas. Since the guys made us wait 5 years for their new album, i was happy to put my hands on the "Phrases for the Young" album, released end of 2009.
I was hoping that my starving for the "strokes' sound" will be satisfied, but there was a big surprise waiting for me - some keyboards, a bit of electronics, some rhythms from the 80s pop songs... Even Julian's voice sounds a bit different. If you add to it the colors and dynamic of the video to the single "11th dimension", you can have a feeling that this album comes from someone completely other than the "saviour of garage rock".
Even though it's a surprise, the album leaves a very positive impression. As Casablancas stated himself, he wanted to do all the things he wasn't able to accomplish with The Strokes - that's why we get the sound totally different from the group's. The music is somehow lighter, more joyful, but not plain - Jules shows again that he's capable of making good music and writing good texts (like in the opener "Out of the blue", a tongue-twisting "River of brakelights", up to my favourite line forgive them even if they are not sorry in "11th dimension").
To sum up, my Strokes hunger remains, but I'm happy I got to know a different and very interesting side of Julian. I'm glad that when an artist goes solo, he makes something different, something totally on his own, because it happens sometimes that a solo project is just the same music played with other musicians than usual. Jules definitely managed to go his own way.

piątek, 1 kwietnia 2011

Is this it?

Prekursorzy nowej rockowej rewolucji.
Najważniejsi przedstawiciele nurtu "garage rock revival".
THE STROKES!

Całkowicie przypadkiem natknęłam się w telewizji na teledysk do "You only live once" - urzekła mnie prostota teledysku i to, że wszyscy muzycy mieli fajne fryzury i oczywiście trampki :) Mimo to, na pewien czas zapomniałam o tym "tajemniczym, fajnym zespole", aż 2 lata temu, przygotowując materiały do magisterki natknęłam się na artykuł w "Teraz Rocku" - "New Musical Express ogłosił, że The Strokes zmienią twoje życie. (...) Rolling Stone nazwał ich królami rocka i to na okładce. Mówią też o nich zbawcy rocka". Zabierając się do lektury, spojrzałam na zdjęcie i pierwsze co zauważyłam to dłuuugaśne stopy Juliana w TRAMPKACH! :) zaraz po przeczytaniu zabrałam się za szukanie albumów tego "wielkiego objawienia" - to co usłyszałam powaliło mnie na kolana!
"Is this it?" było pierwszą płytą W OGÓLE, która spodobała mi się od początku do końca, każda jedna piosenka. zazwyczaj mam tak, że mimo iż bardzo lubię i szanuję dany zespół, zawsze przynajmniej jeden utwór mi nie pasuje, nudzi mnie lub po prostu go nie lubię. w przypadku The Strokes pokochałam każdą jedną piosenkę z miejsca i bezgranicznie!
"Room on Fire" i "First Impressions of Earth" także mnie nie zawiodły. często słyszę opinie, że trzecia płyta Strokesów nie umywa się do genialnego debiutu, że poza singlowym "You only live once" i dwiema kolejnymi piosenkami nie ma na niej nic interesującego. Zdecydowanie się nie zgadzam - można na tym albumie znaleźć kilka niedocenianych perełek z moim ulubionym "Ize of the World" na czele.

Najnowsza płyta - "Angles" ukazała się pod koniec marca. Nie miałam jeszcze okazji jej przesłuchać, choć singiel "Under Cover of Darkness" obiecuje powrót do starej formy. Mam nadzieję, że i tym razem nie zawiodę się na Julianie i spółce.
The precursors of new rock revolution.
The most important band in the "garage rock revival" genre.
THE STROKES!

I remember when I totally accidentaly came across the video to "You only live once" on TV - Iwas mesmerized by the simplicity of the clip, the great haircuts of the band members and, of course, their sneakers :) in spite of that I forgot for a few years about the "mysterious, cool band", till 2 years ago, when I was completing material for my master's thesis, i stumbled upon an article in "Teraz Rock" - "New Musical Express announced that The Strokes will change your life. (...) Rolling Stone named them the kings of rock on their cover. People tend to call them the saviors of rock". When I started reading the article I looked at the picture and noticed Julian's looong feet in THOSE SNEAKERS! :) just after I finished reading i started looking for albums of those "great revelation" - what I've heard brought me on my knees!
"Is this it?" was the first album EVER that I liked from the beginning to the very end. I usually have this problem, that even though I like and cherish a band, there's always at least one song that I don't like or that just bores me. With The Strokes I fell in love with every single song forever!
"Room on Fire" and "First impressions of Earth" didn't dissapoint me aswell. I often use to hear opinions that the 3rd Strokes album is nothing compared to their great debut, that besides the single "You only live once" and two next songs, there's nothing interesting on it. I absolutely disagree - you can find there some underestimated treasures, just like my personal favourite "Ize of the World" for example.

Their newest album - "Angles" came out end of march. I didn't have the opportunity to listen to it yet, though the single "Under cover of Darkness" is a nice promise of coming back to shape. I hope that this time also I won't be disapointed by Julian & co.

czwartek, 31 marca 2011

niesamowici Synowie

zachęcona przez koleżankę, postanowiłam napisać o kolejnym oryginalnym i ulubionym przeze mnie zespole - Söhne Mannheims. Niedawno odwiedzili Polskę na swojej trasie po Europie, dając nam niesamowite widowisko złożone z dźwięków, świateł i potężnej energii. Widać, że mimo iż w zespole jest aż 14 muzyków, doskonale się ze sobą dogadują, uzupełniają, a nawet potrafią zmieścić się na niewielkiej scenie warszawskiego Palladium niczego nie niszcząc :)
Synowie Mannheim, powstali w 1995 roku z inicjatywy założyciela Xaviera Naidoo, są dziś jednym z najbardziej popularnych niemieckich zespołów nie tylko we własnej ojczyźnie, ale i w całej Europie. Niewątpliwie na ich sukces pracuje jedyny w swoim rodzaju mix zarówno gatunków muzycznych jak i narodowości -
muzycy w sumie z 6 różnych krajów tworzą muzykę z pogranicza wielu gatunków, od soulu przez pop i reggae do rocka, nawet z domieszką klasyki, sklasyfikowanie ich muzyki do jednego gatunku jest po prostu niemożliwe.
W chwili obecnej zespół ma na swoim koncie pięć albumów, w tym jeden koncertowy "Power of the sound", który moim zdaniem najlepiej oddaje klimat panujący na ich koncertach, a także zapewne i atmosferę panującą podczas nagrywania piosenek. Widać, że wspólne granie sprawia im radość, a jednocześnie mogą stworzyć coś pięknego dla ludzi - ich teksty poruszające często problemy dzisiejszego świata czy osobistych tragedii, jednocześnie dają nadzieję i wiarę w to, że nie jesteśmy na tym świecie sami, i że jest Ktoś, kto czuwa nad nami każdego dnia...
Choć na chwilę obecną Söhne mają aż czterech wokalistów (do których dołączył przed paru laty Henning Wehland, znany z rockowej grupy H-Blockx), brakuje mi operowego głosu Clausa Eisenmanna, który nieraz dodawał "mistycznego" wydźwięku piosenkom Synów (jak choćby w utworze "König der Könige"). Nie narzekam jednak, gdyż mimo to zespół ten pozostaje fenomenem na skalę Europy, a może i świata?
Zachęcam do zapoznania się z twórczością i klimatycznymi teledyskami zespołu (ich profil na YouTube pełen jest rozmaitych smaczków:), a już wkrótce pojawi się kolejny album, na który z niecierpliwością czekam!

środa, 30 marca 2011

Let's dance to Joy Division!


(obrazek za Wikipedią)
przez wiele lat poruszałam się w środowisku stricte punkowym - glany, pogo i im mniej znany zespół tym lepiej... jednocześnie pracowałam w sklepie u pani K., która z chęcią wspominała ze mną czasy Jarocina i koncertów w piwnicach. Jakże wielkie było jej zdziwienie, kiedy odkryła, że nie znam jednego z najważniejszych zespołów dla kultury punk i post-punk! JOY DIVISION! od razu pożyczyła mi płyty i wysłała mnie na film Antona Corbijna "Control" - w tym momencie zmieniłam swoje spojrzenie na muzykę i... Joy Division i niesamowity glos Iana Curtisa zawładnęły moim sercem na zawsze! :)
nie znam i zapewne już nie poznam człowieka, który samym tembrem głosu potrafi wywołać ciarki na plecach; wystarczy jedno słowo, żeby poczuć ogromny ładunek emocji (najczęściej dość depresyjnych i trudnych)...
Wszystkim, nawet tym, którzy nie są z punkiem za pan brat, polecam zapoznać się z twórczością Joy Division - szczególnie album "Unknown Pleasures" zasługuje na miano legendarnego. Taka muzyka zdarza się raz na 25 lat :) Dlaczego uważam akurat ten album za legendarny?
Przede wszystkim prostota - nie ma tu wirtuozerii, porażających gitarowych solówek, jest za to ciężka, pełna emocji atmosfera osiągnięta za pomocą prostych zabiegów i oczywiście przejmującego głosu Iana Curtisa... to właśnie sprawia, że jeszcze długo po przesłuchaniu piosenek ich dźwięk brzmi w głowie... (swoją drogą także prostota i przekaz okładki albumu tak mnie urzekły, że wzór ten wyląduje niedługo na mojej łydce)
Po drugie teksty - pozwalają zajrzeć wgłąb umysłu i duszy Wielkiego Artysty jakim był Ian... z jednej strony opisują jego zmagania z codziennością - walkę z epilepsją, rozdarcie między dwiema kobietami, które kochał i lęk przed życiem i przytłaczającym rozwojem zespołu; z drugiej strony tworzą wokół nas niesamowity świat nieznanych emocji i doznań... mieszanka wybuchowa.
Jeżeli przesłuchanie albumów uzupełnicie o biograficzny film o Ianie (w którego znakomicie wcielił się genialny Sam Riley) i poruszającą do głębi książki Debory Curtis - "Przejmujący z oddali", jestem przekonana, że "doświadczenie" JD i ich muzyki nie opuści Was przez długi czas...
ze swojej strony mogę jedynie powiedzieć, że na jednym wpisie o tej niesamowitej grupie się nie skończy :)

ZACZYNAMY!

Moja muzyczna droga pełna jest niespodzianek, zakrętów, często wstydliwych wpadek i niesamowitych odkryć...
z chęcią poprowadzę Was przez mój niesamowity świat dźwięków, od podstawówkowych boysbandów z lat 90. (o których wolałabym zapomnieć), przez fazę niemieckiego hip-hopu, przez do tej pory trwającą epokę nieśmiertelnego, ale i mega-undergroundowego punka, aż do niesamowitych odkryć z pogranicza gatunków o jakich nawet mi się nie śniło... choć niekoniecznie będę szła według chronologii - bardziej kierując się sercem, w którym wciąż gra muzyka!
ENJOY!